Post Festiwal 07.03-22.04 2019

Kolejna perełka festiwalowa rodem z Lublina. Oryginalnie, mądrze. Wydarzenie po uszy zanurzone w lokalnej tożsamości. Smakowanie życia w rytmie slow motion. Szkoła uważności i refleksji. Każdemu cyfrowy detoks pozwoli docenić siłę smaku, ducha i dźwięku. Bravo Lublin.

---- Hubert Gonera, Landbrand

Zobacz program

Słowo

Rozmowy na prowincji

24 rozmowy, 12 zdjęć Edwarda Hartwiga, w bonusie trzy rozmowy z Władysławem Panasem.

Prezentujemy fragmenty kolekcjonerskiego wydania „Rozmów na prowincji”. A oto jeden z
wywiadów.

Wacław Oszajca

Tutaj nikt nigdy nic z miłości nie zrobi

Czy zaskoczył księdza list o. Ludwika Wiśniewskiego o rozbitym kościele?

Chciałbym publicznie Ludwikowi podziękować i powinszować za ten list. Jeśli coś mnie dziwi
i czegoś żałuję, to tylko tego, że zbyt późno ten głos słyszymy.
W liście pisze o. Ludwik Wiśniewski, że dokąd Kościół miał takie autorytety
jak Kardynał Stefan Wyszyński i Jan Paweł II to miał też autorytet wśród ludzi?
To prawda. W tamtych czasach Kościół miał autorytet. Dzisiaj trzeba na ten autorytet zapracować.
I na to zwraca uwagę o. Ludwik Wiśniewski biskupom i wiernym.

Ksiądz Józef Tischner już próbował biskupów i księży sprowadzić na ziemię?

To prawda. Ksiądz Tischner był krytycznym głosem w Kościele. Ale pokazywał też jego dobrą
twarz. Jedno i drugie po równo denerwowało niejednego biskupa i niejednego księdza. I do dziś
dnia denerwuje. Ksiądz Tischner z jednej strony był wyrzutem sumienia, z drugiej strony, głosem,
który zmuszał do zastanowienia nad stanem Kościoła.

Ludzie go uwielbiali?

Do dziś ci, o których o. Wiśniewski mówi, że są niedobrą twarzą kościoła, nadal uważają go za
odszczepieńca, niemal za heretyka i to co najgorsze w Kościele.

Czy rzeczywiście nastąpił gorszący podział w polskim Episkopacie?

Chodzi o to, że część (Ludwik twierdzi, że połowa) księży i biskupów wspiera w Kościele to, czego
nie należałoby wspierać. A przeciwnie, co trzeba uporządkować. Tu jest całe nieszczęście. Trzeba
zacząć debatować nad feudalną strukturą Kościoła w Polsce. Zależność proboszcza od biskupa
jest zależnością konfliktogenną, która stwarza bardzo niezdrowe relacje.

Chodzi o to, że biskup jest panem i władcą i w każdej chwili może zrobić z księdzem co mu
się podoba?

– To raz. Ale jest coś jeszcze gorszego.

Co?

Parafia wciąż jest rozumiana jako źródło dochodu dla duchownych. To powoduje, że cały szereg
księży czuje się pokrzywdzonych.

Dlaczego?

Nasze parafie maleją, szczególnie te wiejskie. Bywają księża, którzy nie mają co do garnka
włożyć.

A biskup może swojego pupilka obsadzić na intratnej parafii, a tego, który mu się nie
podoba, wysłać na biedną parafię?

Funkcjonuje takie określenie jak dobra i zła parafia. Dobra to jest dochodowa, zła to jest
niedochodowa. Dobra to ta w większym mieście, zła w wymierającej wsi położnej w lasach. Jak
chce się księdza ukarać, to zabiera się go z dużej parafii i przenosi na gorszą parafię. Przy takiej
polityce kadrowej nie dość, że taka kara nie spowoduje nic dobrego u “winnego” księdza, to na
dodatek jest to nieposzanowanie ludzi, parafian.

Ksiądz musi słuchać biskupa?

Obowiązuje nas posłuszeństwo. Ale to nie może być posłuszeństwo bezmyślne i bezwzględne,
bez poszanowania ludzkiej godności i ludzkich praw.

Ludzie instynktownie ufają tym, którzy są skromni i otwarci. Instynktownie nie ufają tym,
którzy zmieniają samochody na coraz lepsze i mają na boku kochanki?

Myślę, że parafianie i tak są bardzo wyrozumiali. Potrafią nam wiele wybaczać. Więcej niż
możemy się spodziewać. Jeśli coś trudno wybaczyć, to wtedy kiedy my jesteśmy egoistami. Kiedy
stajemy się ludźmi pazernymi na pieniądz, na bogactwo. A jednocześnie traktujemy ludzi
lekceważąco. Z góry. Wtedy dzieje się źle z Kościołem. Tu bym wrócił do listu o. Wiśniewskiego
i zacytował profesora Świeżawskiego, który uważa, że podział na duchownych i świeckich jest
podziałem heretyckim.

Dlaczego?

Bo świeccy też są duchownymi, bo się zajmują sprawami duchownymi, a więc religijnymi. A więc
ta dyskusja, którą list zapoczątkuje, niech idzie jeszcze dalej.

Czy rzeczywiście polski Episkopat nie potrafił rozwiązać żadnego problemu Kościoła,
z jakim ostatnio ten się borykał?

To prawda. Nie mam nic do dodania.

Nominacje biskupie budzą zdziwienie, biskupi nie potrafią mówić “ludzkim” głosem do
ludzi?

To też prawda. Podróżuję dość często pociągiem, jako żywo nigdy nie widziałem w pociągu
żadnego biskupa. Nigdy nie widziałem biskupa w tramwaju czy też idącego ulicą. Chyba że gdzieś
idzie do katedry, bo ma parę kroków z pałacu biskupiego.

W liście pisze o. Ludwik Wiśniewski, że młodzi ludzie tracą oparcie w rodzinach, trafiają
w pustkę, Kościół nie potrafi wyjść im naprzeciw, bo trzyma się bardzo twardych zasad
moralnych?

Jestem nauczycielem akademickim na całkiem świeckim Uniwersytecie Warszawskim. Młodzi nie
oczekują od nas głaskania po głowie. Ani “lajtowej” wersji katolicyzmu. Przeciwnie, potrafią być
straszliwymi rygorystami. Natomiast jest kwestia języka, jakim się do młodzieży mówi. Jeśli to jest
tylko język zakazów i nakazów, nic z tego nie wyjdzie. Tak jak pisze Ludwik: mamy już
społeczeństwo pluralistyczne. Ludzie coraz bardziej są świadomi tego, że żyją na własny
rachunek. Opinia rodziców, proboszcza czy kogo innego wtedy się liczy, gdy ma się argumenty,
potrafi się uzasadnić swoje stanowisko i w sposób zrozumiały je przedstawić.

Na co chory jest polski Kościół?

Trzeba by się zastanowić nad materialną stroną Kościoła jako instytucji. Tu się rodzi cały szereg
konfliktów i ludzkiej krzywdy również. Tu się rodzi wiele goryczy, nieporozumień i pomówień. Tam,
gdzie jest zabagniona sprawa, siłą rzeczy te demony wyłażą.

Co trzeba zrobić, żeby “odbagnić” polski Kościół?

Popatrzeć, jak funkcjonują Kościoły gdzie indziej. Choćby Kościół francuski. Tam też parafianie
utrzymują duchownych, ale pieniądze odprowadza się do kasy diecezjalnej. Sumuje wpływy
i wypłaca księżom pensję. To najprostsze pod słońcem rozwiązanie.

To by uzdrowiło materialną sytuację Kościoła. A duchową?

Chodzi o zmianę stylu duszpasterzowania i proboszczowania. Trzeba przyjrzeć się, jak wygląda
katecheza. I zrobić wszystko, żeby w seminariach młodzi mężczyźni dorastali do tego, że będą
jednostkami twórczymi, odpowiedzialnymi. Dopiero na tym można budować religijność, która się
nie szarpie między wolno nie wolno, grzech nie grzech tylko jest religijnością, która inspiruje
człowieka do tego, żeby był twórczy, żeby nie bał się ludzi słuchać i wchodzić z nimi w dialog, żeby
też umiał z ludźmi dogadywać się, pozostając po różnych biegunach.

Jakiej religijności potrzebują Polacy?

Jeśli chcemy, żeby Kościół był czynnikiem kulturotwórczym i inspirował ludzi, to nie wystarczy tylko
mówić o zagrożeniach, ale trzeba pokazać, co jest do zrobienia.

Czy po liście o. Wiśniewskiego polski Kościół i jego dostojników będzie stać na to, żeby
uderzyć się w pierś i zacząć się zmieniać?

Myślę, że w tej chwili zaczyna się dziać coś ciekawego. To, że pokazały się różnice między
biskupami, to już jest bardzo dużo. Przykład idzie z góry. My nie doceniamy Benedykta XVI.
Kościół w swoim nauczaniu zrezygnował z limbusa, miejsca, gdzie dotychczas wysyłaliśmy dzieci
nieochrzczone. Zaczynamy inaczej patrzyć na człowieka. Wreszcie do teologów dotarło, że to nie
od tego czy się jest wierzącym czy niewierzącym zależy czy się będzie smażył w piekle czy
radował w niebie. To zależy od sumienia człowieka. I ostatnia rzecz to kwestia dopuszczenia
prezerwatywy jako środka zapobiegającego szerzeniu się AIDS.

Czy polskie kościoły opustoszeją, jeśli księża i biskupi się nie zmienią? O. Wiśniewski
mówi, że radio Maryja zaraża ludzi nienawiścią?

I ma rację. Kościół to owszem biskupi, proboszczowie i wikariusze. Ale Kościół to przede
wszystkim są ludzie. Nasze istnienie ma sens wtedy, kiedy istnieje Kościół. Po co komu personel,
jeśli nie ma komu posługiwać. Jeśli my, duchowni, nie zainicjujemy procesu, że świeccy będą czuli
się w parafiach jak u siebie i nie wezmą realnej odpowiedzialności za parafię, to rozwalimy Kościół.

To obie strony muszą ratować tonący okręt Kościoła?

Ja bym użył innego porównania. Nasz polski Kościół żyje w bardzo żywym środowisku. Tu i ówdzie
zaczynają się w tym żywym środowisku pojawiać martwe plamy, gdzie życie straciło impet. Trzeba
to zauważyć. Sprawdzić, czy to są chore miejsca, które trzeba leczyć. Bo Chrystus nam nie
obiecał, że Kościół w takiej formie, jaką dziś mamy, będzie istniał do końca świata. Polacy są
bardziej pracowici, bardziej odpowiedzialni, bardziej samodzielni. Znają słowa: po co, dlaczego i za
ile. I to za ile wcale nie jest przejawem zmaterializowania, ale troski o to, żeby nasz świat miał
ludzką twarz. My duchowni, powinniśmy popierać ludzką twórczość, odwagę i rozmach, a nie
podcinać skrzydła. Czy możemy zakończyć naszą rozmowę na wesoło?

Jasne.

Wśród księży krąży taki dowcip o kurii biskupiej, w której rano znaleziono niemowlaka z karteczką
przyczepioną do becika. Na karteczce było napisane: Zabierz mnie tato. Biskup zebrał wszystkich
swoich urzędników płci męskiej i mówi: Panowie, krótka piłka, który? Wtedy oficjał sądu
powiedział: Nikt z nas. Z całą pewnością. Dlaczego – zapytał biskup. – Nie zdarzyło się jeszcze
tak, żebyśmy jakąkolwiek sprawę w 9 miesięcy załatwili. A nawet jeśli by się tak zdarzyło, to i tak to
nie miałoby ani rąk, ani nóg, ani tym bardziej głowy. No i najważniejsze Ekscelencjo: tutaj nikt
nigdy nic z miłości nie zrobi…

Dorota Wyspiańska

Opłatek na pustym stole

Cofnijmy się w czasie. Poeta Stanisław Wyspiański żeni się z?

Teofilą Pytko. Ona ma nieślubne dziecko, syna Teodora, którego mój dziadek, Stanisław
Wyspiański usynowił. Innymi słowy przysposobił. Urodziła się Helenka, następnie Mieczysław, ale
jeszcze nie byli po ślubie. Po zawarciu związku małżeńskiego urodził się mój tato, Stanisław.
Ojciec uwiecznił tatę na portrecie „Śpiący Staś”.

Jest pani córką Śpiącego Stasia, tak?

Tak.

Dziadkowie mieszkali w?

Na wsi, w Węgrzcach. Wyspiański wybrał sobie to miejsce na dom. Tam Teofila poznała
miejscowego parobka Wincentego Waśko. Po śmierci poety Teofila wyszła za niego za mąż. Z
tego związku dzieci nie było.

Co stało się z dziećmi Wyspiańskiego?

Helenka wyjechała do Szwajcarii, gdzie uczyła się prowadzenia gospodarstwa domowego dla
dobrze urodzonych panienek. Mieczysław wstąpił w szeregi wojska, usynowiony Teodor też. A mój
tato tak się plątał. Raz u jednych, raz u drugich, w końcu znalazł pracę w szpitalu dla nerwowo
chorych w Kobierzynie. Tam poznał moją mamę Leokadię. Pobrali się, z tego związku urodziłam
się ja. W Krakowie, w tej samej prywatnej kilnice, w której zmarł poeta. Jestem jedynaczką.

W tym samym czasie, kiedy Wajda kręcił „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego odbyło się
wesele pani?

Dokładnie, 13 listopada 1971 roku. Data naszego ślubu nałożyła się na datę premiery Wesela,
media pisały o dwóch weselach. Mam jednego syna, Jan Miłosz nosi nazwisko Zapędowski, po
moim mężu.

Jest pani jedyną spadkobierczynią?

Tego wielkiego nazwiska.

Chcąc być blisko obrazów Dziadka, chciał się pani zatrudnić na sprzątaczkę w Muzeum
Lubelskim?

Tak, ale spotkało się to z oburzeniem, jak wnuczka Wyspiańskiego może być sprzątaczką. A ja
chciałam być blisko obrazów dziadka. Żadnego nie mam domu, to bolesny temat.
Przez długie lata pracował pani w zieleniaku na Lubelskim LSM-ie?
Tak, założyliśmy z mężem działalność. Sprzedawałam kwiaty, warzywa, i owoce.

Jak pani pamięta wigilię z dzieciństwa?

To była krakowska wigilia. Dziadzio ze strony mamy szedł z wiadrem po karpie, które karmiłam w
wannie. Dom trzymała szalona babcia Stanisława. Robiła prima sort barszcz z grzybami, uszkami,
koniecznie musiał być karp w galarecie i karp smażony. Nie było tego za wiele, bo dom był bardzo
skromny, ale wigilia był pierwszorzędna.

Rozmawiamy w adwencie, co to za czas?

Adwent jest dla mnie oczekiwaniem na przyjście kochanego Chrystusika.

Mamy ciężki czas pandemii?

W tym ciężkim okresie adwent jest czasem danym nam do przemyślenia tego, co się dzieje, po co
chodzimy na tej ziemi. Bądźmy dla siebie w przyjaźni, bo coraz bardziej od siebie się oddalamy.

Co będzie u pani na wigilijnym stole?

Opłatek. Tylko opłatek. Na święta w ogóle nie mam pieniędzy. Ale mimo wszystko się nie poddaję.
Jest opłatek, którym podzielę się z synem. Choć w sercu rodzi się bunt, to chcę ze spokojem to
przeżyć.

Katarzyna Michalak

Rozmowa z Katarzyną Michalak
Żebyśmy byli niepokonani

Dla Ciebie adwent to?

Wiem, czym adwent dla mnie być powinien. Zdecydowanie powinien być czasem wyjścia na
pustynię duchową. Choć to wyjście może kojarzyć się z Wielkim Postem, ale ono zawsze powinno
poprzedzać jakieś przełomy w życiu. Takim przełomem w roku kalendarzowym są najważniejsze
święta. Czyli Boże Narodzenie i Wielkanoc. Brakuje mi takiego prawdziwego adwentu z powodu
zabiegania, które jest bardzo intensywne przed świętami. Powinno spowolnić, a przyśpiesza.

Masz jakiś patent na post od zabiegania?

To trudne. W radiu przed Świętami mamy dużo pracy. Ja zwykle muszę przygotować dwie audycje
związane z Bożym Narodzeniem. Żeby je nagrać, idę jednak w takie miejsca, które mnie zbliżają
do tajemnicy świąt. To są adwentowe rekolekcje radiowca. Spotykam się z ludźmi będącymi w
bardzo trudnej sytuacji życiowej i poprzez te spotkania odkrywam nadzieję, czasami ja niosę
nadzieję. Widzę, ile daje drugiemu człowiekowi spotkanie i słuchanie. Zatem poprzez konkretną,
ludzką historię przygotowuję się też do osobistego przeżycia świąt Bożego Narodzenia. I tak mi
Pan Bóg zsyła takie spotkania i takie okoliczności, dzięki którym mogę doświadczyć jakiejś
katharsis. Nie wiem, czy to pojęcie zaczerpnięte od Greków tu pasuje, jednak jest to swego
rodzaju duchowe oczyszczenie. Czyli podsumowując: mój adwent to jest głębokie spotkanie z
drugim człowiekiem, które wprowadza mnie w tajemnicę świąt Bożego Narodzenia. Przybliża mnie
do tego, co się wydarzy. To nietypowy sposób, mój złoty środek, bardzo ubogacający.

Wspomnijmy któreś z nagrań?

Przychodzi mi na myśl audycja bezpośrednio odnosząca się do tradycji adwentowej. Bohaterowie
reportażu „Dźwięk adwentu” opowiadają o tym, że kiedyś adwent był oczekiwaniem w umartwieniu.
Ludzie na wsi rzeczywiście pościli, mało rozmawiali, słuchali ciszy, skupiali się w sobie. Wieczerza
wigilijna była pierwszym, po czasie adwentu, radosnym biesiadowaniem. Adwent był czasem
nasłuchiwania. W reportażu jest mowa o dźwięku ligawy. Czyli o instrumencie, który rozbrzmiewał
na wsiach, który był zwiastunem Bożego Narodzenia, miał kojarzyć się z trąbami archaniołów i
oddziaływał na duszę. Budował napięcie oczekiwania na wielkie wydarzenie i na wielkie święto.

Jeszcze jakieś wspomnienie?

Pierwsze reportaże, które zrobiłam jeszcze w Łodzi, powstały tuż przed Bożym Narodzeniem. To
było pójście do schroniska Brata Alberta, gdzie obserwowałam, jak bezdomni przygotowują się do
świąt, jak robią ozdoby choinkowe, jak gotują. Jak płaczą przy tym, bo przypominają im się święta
w domach rodzinnych, które stracili. Reportaż zawierał bardzo istotny dla tego gatunku kontrast, bo
na wigilię do schroniska przyszli różni politycy i celebryci. Przyszli, żeby się tylko pokazać. Przyszli
i wyszli. Reportaż pokazywał spotkanie tych, którzy czekali i tych, którzy chcieli się tylko pokazać.
Poprzez ten reportaż odkryłam znaczenie spędzania świąt z drugim człowiekiem, znaczenie domu
i rodziny. Może adwent jest właśnie takim czasem, kiedy uświadamiamy sobie czym jest dom, jaki
darem jest znalezienie się przy wspólnym stole. Mam jeszcze jedną historię.

Jaką?

Kolejny reportaż powstał w tym samym adwencie. To było coś absolutnie przejmującego, co
zapamiętałam już na zawsze. Intuicja kazał mi pójść w takie miejsce, gdzie zobaczyłam
współczesny żłobek betlejemski. Współczesną stajenkę. Poszłam sobie do Domu Małego Dziecka
w Łodzi, w którym były dzieci: od noworodka do trzeciego roku życia. Rozmawiałam z opiekunkami
tych dzieci, opowiadały mi ich historie, jak maluchy trafiły w to miejsce, jak muszą je opuścić.
Nigdy nie zapomnę jednej sceny. Poprosiłam, żeby te małe dzieciaczki zaśpiewały kolędę. Ale
trudno je było do tego zmobilizować. Trafiłam na moment, kiedy te wszystkie dzieci w jednym
czasie wysadzano na nocniki. Wtedy były razem, miały świetny humor, siedziały na tych
nocnikach, i przepięknie te maluszki zaśpiewały mi kolędę o rodzącym się Jezusie. Te sieroty, te
porzucone dzieci. Miałam natychmiast takie odczucie, że to jest współczesna stajenka. W tym
„Betlejem przy Drużynowej” (bo taki tytuł nosił reportaż) był obecny Jezus, który przychodzi do
najbiedniejszych, opuszczonych, najbardziej dotkniętych przy los dzieci. A przychodzi po to, by
zbliżyć się maksymalnie do naszego cierpienia, osamotnienia. Potem rozmawiałam z księdzem na
potrzeby tego samego reportażu i pytałam go dlaczego musi istnieć w świecie niezawinione
cierpienie. Nie potrafił mi odpowiedzieć. Ale powiedział, że w żadnej religii Bóg nie udowodnił tak
bardzo swojej miłości do człowieka. Żaden inny Bóg nie przyszedł, nie wcielił się w człowieka, aby
być jak najbliżej jego cierpienia. Wszedł w to ludzkie, kruche, cierpiące, skazane na przemijanie
ciało, aby być jak najbliżej nas. Tak pokazał swoją nieogarnioną dla nas, niepojętą miłość. Tak się
objawia Boża miłość. Więc właśnie w adwencie zdarzają mi się takie epifanie. Poprzez kolejne
historie na nowo dotykam tajemnicy narodzin Pana Jezusa w stajni, w tym ubóstwie, w tej
marności, w tych podłych warunkach i po raz kolejny odkrywam, dlaczego właśnie on tak do nas
przychodzi.

Bóg wysyła do nas znaki. Czy dzisiaj, kiedy jesteśmy przygnębieni pandemią, boimy się o
swoje zdrowie, życie, pracę, umierają znajomi, kiedy z przestrachem patrzymy na potężny
kryzys w kościele, na to, jak ludzi stracą wiarę w Jana Pawła II, panu Jezusowi nie jest
trudniej do nas dotrzeć?

Bardzo dużo o tym myślę. Być może ten trudy czas wzmocni prawdziwie wierzących. Uważam, że
wiara jest tak głębokim doświadczeniem, że ci, którzy są obdarowani tą łaską, zostaną. Może będą
jeszcze bardziej wzmocnieni, bo zadadzą sobie pewne pytania sami? A może daję zbyt słabe
świadectwo? Co konkretnego zrobiłem dla postrzegania wspólnoty Kościoła? Więc może ten
trudny czas, który jest dla mnie bardzo bolesny, bo zdarza mi się zapłakać nad tym co dzieje się
wokół Jana Pawła II, jest czasem, żeby się odważyć, wyjść za próg domu, zrobić coś więcej niż
napisanie posta na temat wiary. Dziś potrafię otwarcie mówić o swojej wierze, chociaż nie jest to w
moim środowisku popularne. Nie ma dialogu, jesteśmy po tej, albo po tamtej stronie. Dla ludzi
wiary ten trudny czas może być jednak czasem wzmocnienia duchowego. Poszukania w sobie i
znalezienia odwagi, aby dawać świadectwo. Dawanie świadectwa jest kluczowe dla zmiany w
świecie. Niechęć do Kościoła, którą da się uzasadnić grzechem dostojników, rozlewa się na nas
wszystkich, niejednokrotnie przemienia się w nienawiść. Tym bardziej, że granica między gniewem
a pogardą jest bardzo delikatna. Widzę już coś więcej niż gniew, widzę pogardę. Czyli nienawiść,
czyli mowę nienawiści. To zostanie w nas na lata i będzie nas różnić przez kolejne dziesięciolecia.
Nie wiem czy ja doczekam normalności w dialogu. Ale wiem, że jedno co mam jako osoba
wierząca, to jest dawanie świadectwa. Tomasz Halik, czeski duchowny, filozof, wspaniały mędrzec
powiedział kiedyś, że być może chrześcijanie powinni być jak sól. Sól jest nam niezbędna, by coś
smakowało, wystarczy jednak jej szczypta, aby uczynić potrawę smaczną i szlachetną. Czyli
jakość chrześcijaństwa, jakość naszej wiary jest istotna, nie liczba wyznawców.

W Wadowicach Jan Paweł II zostawił nam słowa, żebyśmy klęcząc przed obrazem Matki
Boskiej w jego ulubionej kaplicy, obejmowali go modlitwą. Czuję, że dziś on jej wyjątkowo
potrzebuje?

Muszę się chwilę zastanowić…Czy Święty potrzebuje naszej modlitwy? Czy to my mamy modlić
się do Niego? Być może nikogo nie przekonam, ale sama doświadczyłam kilku cudów w swoim
życiu za Jego pośrednictwem. Fakt, że mieszkam w tym mieście, że odniosłam tu wielkie
spełnienie zawodowe, którego nigdy nie śmiałabym sobie wymarzyć ani zaprojektować, że
przyjechałam z tej Łodzi do miasta, gdzie codziennie idę do pracy śladem jego stóp (bo zwykle
robię sobie skrót do radia, idąc przez KUL i zawsze się zatrzymuję przy jego pomniku, zawsze
wstępuję do kościoła akademickiego, gdzie są jego relikwie) – to nie są w moim pojęciu rzeczy
przypadkowe. Wierzę, że tak miało być. To jest obcowanie z Jego Osobą. To jest bardzo realne
doświadczenie. Z tej perspektywy złe słowa, gesty, znaki pod jego adresem są jak nóż wbity w
serce.

Czego będziesz życzyć swoim bliskim na święta?

Zdrowia, oraz tego, żeby nie pokonał nas lęk, zniechęcenie i zwątpienie. Żebyśmy byli
niepokonani.

Joanna Zętar

Rozmowa z Joanną Zętar z Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”
Czułość fotografii

Opowiedz o swoich korzeniach rodzinnych?

To Lublin po stronie taty, Lubartów po stronie mamy. W Lubartowie dziadkowie Stanisław i Jadwiga
mieszkali w drewnianym domu, dziadek był szewcem, babcia była przy domu. Dom zachował się
do dziś, jest w naszych rękach. O stronie ojca wiem niewiele, tata rzadko o tym mówił. Jestem
jedynaczką.

Edukacja?

Szkoła podstawowa nr 29 na LSM i liceum też na LSM-ie. Historia sztuki na Katolickim
Uniwersytecie Lubelskim, dalej podyplomowe studia dziennikarskie, też na KUL-u oraz Akademia
Dziedzictwa w Krakowie. Chciałam zobaczyć, jak studiuje się w innym mieście. Krakowska
perspektywa upewniła mnie w przekonaniu, że Lublin jest fantastycznym miejscem do życia i do
pracy.

Jaką lekcję dał ci dom rodzinny?

Wspomnę o niedzielnym rytuale wspólnego wyjścia do instytucji kultury. Najpierw do Teatru
Andersena, następnie na popołudnia filmowe do kina Grażyna. Chodziliśmy do muzeów, do
Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, gdzie się dało. Z domu wyniosłam ciekawość
przyglądania się kulturze. Natomiast w niedzielę mój sprzeciw budził rosół z kaszą manną,
pokrojoną w kostkę. W telewizji leciały filmy z Galerii Drezdeńskiej i do dziś mieszają mi się obrazy
z galerii ze smakiem rosołu.

Wspomnijmy nauczycieli z KUL?

Prof. Elżbieta Wolicka, która wykładała bardzo trudne rzeczy z dziedziny filozofii i estetyki, była
moim mistrzem. Drugą ważną osobą jest ks. prof. Ryszard Knapiński, który zajmował się
ikonografią chrześcijańską i od niego niezmiernie dużo się nauczyłam, co pozwala mi na wnikliwą
analizę dzieł sztuki. Nauczył nas umiejętności patrzenia na dzieło sztuki, zawsze miał czas,
otwierał swoje archiwum, bogatą bibliotekę książek, z których mogliśmy korzystać. Trzecią osobą
jest prof. Lechosław Lameński, obdarzony ogromną wiedzą na temat sztuki współczesnej, który
zachęcał nas, by zajmować się Lublinem.

Ukochane miejsce w Lublinie, którego już nie ma, które oglądasz na fotografiach, o którym
piszesz?

To ulica Krawiecka. Bieg nieistniejącej ulicy wyznacza ścieżka, która przecina pusty plac. Z
dawnego Miasta Żydowskiego zostało jedno drzewo. Kocham ją przez to, że jest, a jej nie ma.
Została ścieżka. To jest ból fantomowy tej przestrzeni. Dopóki ścieżka nie stała się najkrótszą
drogą do galerii handlowej, chodziły po niej pojedyncze postacie. Obserwuję to miejsce wiele lat,
robię zdjęcia, zagadkowe było dla mnie to, po co to ta ścieżka tam jest, skoro właściwie do nikąd
nie prowadzi. Okazuje się, że wielowarstwowa pamięć o Lublinie odkłada się w bardzo różnorodny
sposób.

Ulubione miejsce w Lublinie, które jest?

Myślę, że LSM. Myślę tu konkretnie o osiedlu Mickiewicza, może przez to, że to jest moja Mała
Ojczyzna, gdzie się wszystko zaczęło. To jest tak, że pewne miejsca, w których żyjesz, które są dla
ciebie ważne, w pewnym momencie zaczynasz rozumieć. Ja Lublin dla siebie, w sensie historii, w
sensie dziedzictwa kulturowego, zaczęłam odkrywać pod koniec moich studiów. Zaczęłam się
wczytywać w to miasto.

Kiedyś Michał Urbaniak powiedział mi, że życie przypomina jazdę tramwajem po zakręcie.
Jak się masz czego trzymać, nie wylecisz z zakrętu. Czego się w życiu trzymasz?

Wierności zasadom.

Co w życiu jest ważne? Rodzina, praca, pasja, zdrowie, pieniądze, szczęście, Bóg?

Wszystko jest ważne. Zdrowie jest podstawą. Natomiast myślę, że w życiu ważni są ludzie, bez
których nie byłoby tego, co robimy. Nie byłoby naszej pracy, nie byłoby efektów i nie byłoby też dla
kogo tego wszystkiego robić.

Asiu, co to jest miłość?

Miłość daje nam siłę, żeby rano wstać. Jest cudownym sposobem na życie. Tej miłości bez ludzi
by nie było. Miłość sprawia, że praca jest misją. Nasze zaangażowanie w pracę też jest miłością.
W mojej pracy ludzie są kluczowi.

A miłość fizyczna?

To jest ciepło, to jest czułość, to jest zrozumienie.

Dlaczego czułość jest taka ważna?

Bo czułość jest empatią. Dawanie sobie czułości jest dawanie sobie uwagi. Czułość to jest
umiejętność rozmowy, ale także umiejętność milczenia, kiedy trzeba. Czułość bywa na odległość.

Czas ucieka, wieczność czeka. Boisz się upływu czasu?

Staram się, żeby każdy dzień był jak najlepiej wykorzystany.

Skąd ten czerwony kolor w twych ubraniach?

Zaczął się bardzo późno. Nie byłam przekonana do czerwieni. Dziś w moim życiu są dwa kolory.
Czerń i czerwień.

Czy czułość można odnieść do fotografii?

Tak. Czułość fotografii to jest czułość fotografa. Który z uwagą i czułością patrzy na to, co
fotografuje. Szczególnie, gdy fotografuje człowieka. W czasach fotografii analogowej czułość
dotyczyła także procesu wywołania zdjęcia. Trzeba było temu poświecić sporo czasu i czułości, co
widać na starych fotografiach, które bardzo lubię. Współczesny proces fotografowania nie ma już
dawnej uważności, o której często mówił i pisał prof. Władysław Panas.

Stanisław Magierski, który fotografował Lublin z czułością powiedział mi kiedyś żartobliwie,
że pierwszym wyznacznikiem czułości jest ziarno? Wyższa czułość, większe ziarno.
Mówimy oczywiście o ziarnie analogowym, a nie o cyfrowym szumie?

Coś w tym jest. Dosłownie i symbolicznie. Miałam to szczęście, że mój ojciec zajmował się
fotografią. Jako dziecko spędzałam z nim czas w ciemni. Ciemnia była ważnym doświadczeniem.
Z jednej strony samego procesu wywoływania, z drugiej samej fotografii.

Każdego ranka czekają na nas 24 nowiutkie, jeszcze nie napoczęte godziny?

Staram się wykorzystać każdą z nich. Mam 3 kalendarze. Papierowy do najważniejszych rzeczy,
równolegle do niego, elektroniczny, którego nie lubię, oraz drugi papierowy do zajęć w Bramie
Grodzkiej i na uczelni. Obok nich najważniejszy jest notes, na którego okładce napisane jest
„Pamięć”.

Najważniejsza książka o fotografii?

Roland Barthes „Światło obrazu”.

Marzenia?

Zobaczyć jeszcze parę miejsc na świecie. Znowu pojechać do Wenecji.

Fot. Marcin Butryn

Jacek Szast

Lekcja z koronawirusem potrwa do skutku
Rozmowa z psychoterapeutą Jackiem Szastem

Pracujesz w domu?

Z racji, że należę do grupy ryzyka, ulokowałem się w domu, pracuję zdalnie, zgodnie z
zaleceniami. Zdecydowanie ograniczyłem kontakty, bo jak się tego nie zrobi, to efekty widać we
Włoszech. Uważam, że wszystkie zalecenia są bardzo sensowne i tylko w ten sposób jesteśmy w
stanie kontrolować i opanować pandemię. Według mnie koronawirus jest testem na nasze
zachowania.

Pojawił się lęk?

W obliczu tego, co się dzieje jest w ludziach bardzo dużo lęku. Nasilający się stres powoduje, że
nasza odpornośc maleje. Może trzeba pogodzić się z tym, że natura ustala nasz porządek świata i
zdobyć się na to, żeby jej zaufać. Mamy do czynienia z sytuacją nietypową. Z ogromnym
wyzwaniem dla całego świata. Tak jakby wirus nam mówił: zwróćcie uwagę na ważne rzeczy, o
których żeście zapomnieli. Wirus pokazuje, jak bardzo, mimo granic, jesteśmy połączeni. Jak
bardzo jesteśmy powiązani ze sobą. Przestrzeganie zaleceń jest znakiem odpowiedzialności za
sobie nawzajem.

Co to znaczy?

Jeśli ja będę postępował sensownie i odpowiedzialnie, to jestem w stanie chronić innych. Postawa
odpowiedzialności sprzyja temu, że się nawzajem chronimy, że mamy większe szanse, żeby się
nie zarazić. Wirus jest także wyzwaniem, że w czasie pozostawania w domu trzeba stawić czoła
wyzwaniu bliskości z rodziną. Teraz przyszedł czas na to, żeby uświadomić sobie, co ważne. Takie
zagrożenie dramatycznie przestawia system wartości. Okazuje się, że nie ma ludzi
niezastąpionych, że praca to nie wszystko, że można ją przerwać, że można skoncentrować się na
czymś innym, że istnieją na świecie inne ważne rzeczy. W moim przekonaniu natura jest niezwykle
mądra i z jakiegoś powodu próbuje nam coś powiedzieć. Coś pokazać.

Co?

Natura mówi stop. Mordujemy pszczoły, nie słuchamy ekspertów, którzy ostrzegają, że mamy tylko
jedną ziemię i ona jest już na granicy kresu wytrzymałości. Koronawirus pokazuje: hola, hola. Nie
jesteście jedynym panem tej ziemi. Że jest coś co jest mikroskopijne, niewidoczne, a może się
okazać mocniejsze od ciebie, może całkowicie zmienić porządek świata.

Czy potrafimy się posłuchać? Śmierć Jana Pawła II pokazała, że entuzjazmu do
pozytywnych zmian starczyło nam na krótko?

Obawiam się, że wirus dotąd będzie uczył, aż nas nauczy. To już nie jest zapowiedź lekcji. Lekcja
trwa. Jeśli się jej nie odrobi, będzie dotąd trwała, dopóki nie zostanie odrobiona. Natura nie żartuje.
Uwolniło się licho, które ma jakieś zadanie i dopóki my tego zadania nie zrozumiemy i nie
wyciągniemy wniosków, nie zaczniemy szanować praw natury i jej oczekiwań, lekcja będzie trwała
do skutku.

Ksiądz Mietek Puzewicz napisał, że wirus okazał się skutecznym rekolekcjonistą.

Pojawiają się w nas prospołeczne postawy. Ludzie zaczynają sobie pomagać. Część z nas
załapała, o co chodzi. Pojawia się pytanie, jak szybko reszta ludzi lekcję zrozumie.

Gorzej, że wirus staje się częścią marketingu politycznego?

Obawiam się, że merkantylne interesy różnych partii mają wciąż większe znaczenie niż nasze
bezpieczeństwo i prawdziwa solidarność. Pojawiają się głosy rozsądku i rozwagi, niestety w dużej
części próbuje się wirusem manipulować.

Czy ludzie zaczną odrabiać lekcję?

Mam takie wrażenie, że różne nacje na wirusa zareagowały i różne nacje różnie zaczną lekcję
odrabiać. Są tacy, którzy się ucztą szybko, są tacy, co potrzebują więcej czasu. Jeśli ja słyszę, że
lekarka, która wróciła z zagranicy poszła leczyć pacjentów, wiedząc, że stanowi źródło zagrożenia
to zastanawiam się co to w ogóle jest? Jaki to brak szacunku dla ludzkiego życia i ludzkiego losu i
jaki egoizm. To czego oczekiwać od zwykłego zjadacza chleba, który nie ma wykształcenia
medycznego, ma w sobie różne lęki, jest manipulowany medialnie. Musimy zdobyć się na wielką
rozważność. Musimy słuchać ludzi, którzy potrafią popatrzeć na całą sytuację globalnie, apelują o
nowe spojrzenie na nasze życie.

Jak ty patrzysz na sytuację, w której znalazła się Polska?

Mam w sobie dużo optymizmu. Wydaje się, że bardzo poważnie to potraktowaliśmy. Mam brata we
Włoszech, rozmawiamy na bieżąco, dostaję hiobowe wieści, Włosi nadal nie chcą zrozumieć co
się stało, poddać się rygorom. Więc to, co widzę w Polsce, kiedy wsłuchuję się w różne głosy,
napawa mnie optymizmem. Dużo dobrych rzeczy słyszę, wiem, że Polacy mają w sobie gotowość
do refleksji. Mało tego, obcokrajowcy, którzy pracują w Polsce są pod wrażeniem tego, jak Polacy
podeszli do pandemii. Rozmawiałem ze znajomym Niemcem, mówi, że takiego porządku jak w
Warszawie nie ma nawet w Berlinie. To jest bardzo budujące, że się takie rzeczy słyszy. To by
znaczyło, że mamy w sobie potencjał na to, żeby się pozbierać i pójść rozsądną drogą.

Wirus daje lekcję. Co z tej lekcji warto sobie zostawić na czas, kiedy znów będziemy
chodzić do pracy, teatru, restauracji?

Żyjemy w czasach, kiedy do głosu dochodzi sztuka uważnego życia. Sztuka uważności. Wirus jest
wezwaniem do takiego życia. Cała sytuacja, którą wirus na nas wymusza jest wezwaniem do
uważnego życia. Jest wezwaniem do uważności, którą mamy rozpocząć od siebie, stosując się do
zaleceń, przestrzegać higieny, dbać o zdrowe odżywianie, o wysypianie się, o odporność, oto,
żeby nie narażać się w kontaktach z innymi, żeby troszczyć się o ludzi starszych, którzy są na
wirusa najbardziej podatni. Zaczynamy rozumieć, że jest wiele osób, które są cichymi bohaterami,
pracując w szpitalach i laboratoriach i to od nich więcej zależy niż od polityków. Dzieją się rzeczy,
które do uważności nas nakłaniają, powodując, że na uważności jest zapotrzebowanie.
Ograniczenie kontaktów z innymi jest świetną lekcją do tego, żeby sprawdzić, czy za tym tęsknię,
czy brakuje mi innych. Żeby popatrzeć, jak te kontakty były dla mnie ważne, co z nich wynikało, co
z nich wynosiłem. Znów zatem pojawia się okazja do tego, żeby siąść, zastanowić się nad sobą i
nad tym, jak dotychczas żyłem. Zrobić uważny remanent z tym, co miałem dotychczas. Różne
trudne doświadczenia w naszym życiu są w stanie odcisnąć na nas ważny ślad. Są w stanie nas
bardzo dużo nauczyć. Pod jednym warunkiem.

Jakim?

Pod warunkiem, że chcemy się uczyć. Nikt nikogo do nauki nie zmusi kijem. Jeśli zrozumiemy, że
jest to ważna lekcja, z której zechcemy jak najwięcej skorzystać, wyciągnąć wnioski po to, żeby w
przyszłości żyć lepiej, być mądrzejszym i lepszym, to lekcja zaowocuje czymś ważnym,
niezwykłym, twórczym, rozwojowym. Jeżeli będziemy jednak lekcję deprecjonować i lekceważyć,
traktować jedynie jak zło, które nas spotkało, to nic z tego nie będzie.

Powtórzę tu słowa Michała Karapudy, który ułożył swoisty dekalog na czas zarazy i w
punkcie ósmym napisał: „Każda zaraza przemija. To kim będziemy po niej zależy nie od
zarazy ale od nas. Chwilę próby ma każde pokolenie. Dla nas los i tak był łaskawy.”?

Nic dodać, nic ująć. W każdym z nas jest nastawienie i gotowość. Musimy sobie zadać pytanie,
czy ja się chcę czegoś nauczyć. Czy jestem gotowy.

Nasza rozmowa ukazuje w adwencie. Święta będą inne. Być może uważniej je przeżyjemy.
Warto przebudzić się do uważniejszego życia.

Przypomnę tu słowa Jana Pawła II: Nie lękajcie się. On świetnie czuł, o co chodzi w tej
rzeczywistości i w życiu. To jest kwestia zaufania do tego, co nas otacza i co się dzieje. On tak żył,
wiedział, że nie dnie dzieje się bezsensownie. Że to co nas spotyka i dotyka ma swój głęboki sens.
Jeżeli potrafimy zachować wobec tego rozsądek i właściwą postawę, to nic nam nie grozi. To
jesteśmy w stanie poradzić sobie z rzeczywistością i dalej żyć. Czas jest niezwykle ciekawy.

Dlaczego?

Nasza rzeczywistość uległa diametralnej zmianie. Nagle się okazało, że supermarkety mogą być
zamknięte, ulice puste, że mamy siedzieć w domu. To, co się stało, jest sprawiedliwe, nie ma
wybrańców, musimy doświadczyć wszystkiego do końca. Strachu ale i miłości do drugiego
człowieka. Szacunku i dostrzegania się nawzajem. Doświadczyć uniwersalnych wartości, które nie
należą ani do kościoła ani do polityków i nikt nie ma prawa ich sobie zawłaszczać i robić z nich
użytku dla swoich manipulacji.

Przetrwamy?

Tak.

Rozmawiał Waldemar Sulisz
Fot. Karol Zienkiewicz

Alfred Wierzbicki

Bóg przychodzi z przyszłości
Rozmowa z ks. prof. Alfredem Wierzbickim, kierownikiem katedry etyki KUL, poetą

Adwent to?

Przyjście. Advenire to przychodzić. Chodzi oczywiście o przyjście Chrystusa. Inaczej, o przyjście
Boga w Chrystusie.

Czas adwentu jest nam dany po to, żeby? Przypomnieć sobie o Bogu, świętować urodziny
Jezusa?

Tu nie chodzi o rocznicę. Jesteśmy skierowani ku przyszłości. Przeszłość już była, ważne rzeczy w
niej się wydarzyły, ale najistotniejsza z punktu widzenia ludzkiej egzystencji jest przyszłość. To jest
czas, w którym zmierzamy i tam spotykamy Boga. Ktoś kiedyś powiedział pięknie: Bóg przychodzi
z przyszłości. Adwent ma charakter wspomnienia pierwszego przyjścia Chrystusa, ale w swej
egzystencjalnej głębi odnosi się do przyszłości, którą jest sam Bóg. To jest ten horyzont, ku
któremu zmierza nasze życie.

Rodzice przychodzą z dziećmi do szopki i tłumaczą: zobacz tam leży mały Jezusek. Ks.
Mieczysław Puzewicz napisał ostatnio w swym Itinerarium, że tam wcale nie ma Pana
Jezusa. Pan Jezus jest gdzie indziej. Tak?

Zupełnie gdzie indziej. Żłobek ma sens związany z teatralizacją naszych misteriów wiary. To święty
Franciszek go wprowadził do kościoła. Zakładał, że to, co się wydarzyło, można sobie wyobrazić,
przeżyć, uobecnić. Tylko co uobecnić? Żadnego gestu teatralnego nie bierze się dosłownie, tylko
to, co on wyraża.

W kościele wschodnim adwent nazywany jest małym postem, który pomaga się oczyścić?

Dziś w adwencie bardziej chodzi o oczekiwanie na Boga, niż o pokutę. Myślę, że w naszej
religijności za mało było tego wątku, jakim jest nadzieja. Wychylenie ku przyszłości.

Tegoroczny adwent jest dla nas wyjątkowo trudny. Po pierwsze z względu na sytuację
polskiego Kościoła, który mocno nagrzeszył. Po drugie, ze względu na pandemię, rodzącą
ludzki strach. Czy nadejście Jezusa może pomóc samemu Kościołowi i nam?

Gdy adwent będziemy przeżywać tylko jako rytuał, to na pewno nie pomoże. Natomiast jeśli
będziemy przeżywać adwent jako prawdziwe oczekiwanie na Boga, na Jego miłosierdzie, na Jego
oczyszczającą moc, to tak. Sami nie możemy sobie pomóc ani w oczyszczeniu Kościoła (zresztą
widać jak ludzie Kościoła są bardzo zakłamani i to jest coś przerażającego), ani w swoim życiu.
Bez Boga jesteśmy bezsilni. Także w sprawach pandemii. Żywimy się nadzieją, że szczepionka tuż
tuż, ale wiara w naszą samowystarczalność jest moim zdaniem iluzją. Jak przeminie pandemia to
będą inne zagrożenia, tym bardziej, że sami pogorszyliśmy sytuację klimatyczną świata. Okazuje
się, że to co w wyobrażeniach biblijnych jest wizją apokalipsy i kresu ziemi, naprawdę może
nastąpić.

Pandemia zamknęła nas w domach, mamy więcej czasu, żeby zrewidować swoje życie. Czy
paradoksalnie przez pandemię możemy mocniej, głębiej przeżyć adwent a następnie Boże
Narodzenie?

Jak się okazuje, wszystko w ludzkimim życiu jest wieloznaczne. Pod pewnym względem jest
dobre, pod pewnym względem jest złe. Nic nie jest z góry ani dobre ani złe. W czasu pandemii
boimy się o siebie i bliskich, słyszymy o kolejnych śmierciach, całkiem młodzi moi koledzy z
uniwersytetu umarli na tę straszną chorobę. To wszystko nas przygniata. Powoduje, że nie mamy
siły ani ochoty wznieść się ponad złe wieści. Więc wcale nie jest łatwo o spokój ducha. Dojrzałośćduchowa polega na tym, by nie dać się kusić atrakcjom w czasie pomyślności ani też nie
poddawać się przygnębieniu, któremu można się poddać. W jednej i w drugiej sytuacji z tym
przeżyciem adwentu może być różnie.

Czy samo Boże Narodzenie może być dla nas w tym ciężkim czasie bardziej wartościowe?

No właśnie. Narodzenie Jezusa też nie było wesołe. Nie miał gdzie się urodzić, potem musiał
uciekać. Może te wątki zostaną teraz przez nas bardziej przyswojone. Szczerze mówiąc
przekorolowaliśmy, przesłodziliśmy to Boże Narodzenie elementami dekoracyjnymi, które z
prawdziwymi narodzinami Jezusa niewiele mają wspólnego. A służą zazwyczaj komercyjnemu
pobudzeniu.

Kryzys w polskim Kościele uderzył rykoszetem w papieża Jana Pawła II. Często bywam w
Wadowicach, zawsze zachodzę do kaplicy, w której modlił się Karol Wojtyła. W 1979 roku
zostawił nam przesłanie, abyśmy się za niego modlili. Czy dziś nasza modlitwa jest mu
bardziej potrzebna?

Przede wszystkim nam jest potrzebna. Potrzebna nam jest także pamięć o wielkości naszego
papieża. Niestety ta pamięć się oddala, przychodzą nowe pokolenia, które patrzą na papieża przez
pryzmat jego pomników, a te pomniki w większości są naprawdę kiczowate. Zresztą ta mania na
pomniki papieża bardzo szkodzi pamięci o Janie Pawle II, fałszuje autentyczność i wielkość tego
człowieka.

Czy nasz papież nie poradził sobie z pedofilią w Kościele?

Po pierwsze te rzeczy w pełni do niego nie dochodziły. Natomiast nie wolno nam zignorować tego,
że to Jan Paweł II zaczął walkę z pedofilią w Kościele. Pierwsze dokumenty i Jego hasło „Zero
tolerancji” pokazują stanowisko polskiego papieża w tej kwestii. Natomiast w wielu przypadkach
oszukiwano Go. Na pewno nie poradził sobie z kurią rzymską i ze swoim otoczeniem. A to rodzi
wiele bolesnych pytań. Ale moim zdaniem ten fakt nie pomniejsza znaczenia pontyfikatu Jana
Pawła II.

Czego będzie ksiądz życzył bliskim podczas tegorocznej Wigilii?

Tego samego co co roku, żeby Pan Bóg miał nas wszystkich w opiece i żebyśmy byli dla siebie
dobrzy.

Stefan Batruch

Oczekiwanie na przyjście

Rozmowa z ks. Stefanem Batruchem, proboszczem parafii greckokatolickiej w Lublinie, prezesem
Fundacji Kultury Duchowej Pogranicza

Adwent to?

To słowo oznacza oczekiwanie na przyjście. W tradycji wschodniej bardziej mówi się o
odczytywaniu znaków. O tym, że Mędrcy ze Wschodu zauważyli znak szczególny: gwiazdę, która
ich prowadziła i zaprowadziła w tajemnicze miejsce, gdzie złożyli hołd, swoje najcenniejsze skarby,
jakimi mogli wyrazić swój zachwyt, swój podziw dla narodzin Jezusa. Stało się to możliwe,
ponieważ potrafili odczytać znak. Dziś tak ważna jest umiejetność odczytywania znaków, które się
dzieją wokół nas, w naszym życiu.

W tradycji Wschodu adwent jest małym postem. Dlaczego?

Czas adwentu jest czasem postu, który ma nas do odczytywania znaków Boga przygotować. On
ma jeszcze drugą nazwę: post Filipowy, bo następuje po 27 listopada, w którym wspomina się św.
Filipa. Post trwa 40 dni, do 6 stycznia, kiedy w kościele wschodnim jest Wigilia. W wymiarze
fizycznym jest mniej wymagający od Wielkiego Postu. Zachowujemy wstrzemięźliwość od jedzenia
potraw mięsnych w środy i piątki.

Post adwent ma?

Oczyścić nasze oczy, nasze widzenie, nasze spostrzeganie. Mówimy tu o oczach fizycznych,
którymi widzimy rzeczywistość taką, jaka jest. Oraz o oczach duchowych, którymi widzimy,
odczuwamy wręcz, niewidzialną rzeczywistość. Rzeczywistość ukrytą, która jest równie istotna i
która może nam pomóc w docieraniu do prawdy. Pomóc w głębszym widzeniu Boga. Na
zakończenie postu śpiewamy uroczyście hymn „Z nami Bóg”. Śpiewamy: Zrozumcie to wszyscy,
że On jest. Niewidzialny dla oczu cielesnych, ale jest z nami. Tu i teraz. Blisko, pośród nas. I to jest
właśnie zobaczenie boskiego wymiaru, który umyka nam na co dzień. Ponieważ bardzo fizycznie
traktujemy rzeczywistość. Wydaje nam się, że realne jest tylko to, co możemy dotknąć rękami i
zobaczyć oczami. Ale to nie jest jedyny wymiar rzeczywistości. To jest tylko jeden z wymiarów.

Ikonostas jest granicą. Po naszej stronie jest rzeczywistość widzialna, po drugiej stronie
boska niewidzialna?

Bardzo trafne spostrzeżenie i słuszna analogia. Aby kontemplować ikony, umieszczone w
ikonostasie, jest potrzebna umiejętność. Brak przygotowania, brak wiedzy, na przykład o kolorach i
ich znaczeniu może powodować, że obraz nadal będzie płaski. Wprowadzenie w symbolikę ikon
powoduje, że wyobraźnia zaczyna być bardziej aktywna. Poprzez symbole i znaki człowiek
zaczyna dostrzegać niewidzialny wymiar.

Może zatem warto, żeby wprowadzić post do czasu adwentu w kościele zachodnim?

Dziś wiemy, że wstrzemięźliwość jest dla naszego organizmu bardzo korzystna. Porządkuje pewne
rzeczy. Po okresie postu nasz smak staje się bardziej wrażliwy. Smaki, których doświadczamy, nie
zacierają się. Post jest dezynfekcją organizmu.

Także duchową?

Tak.

To może warto pociągnąć ten adwentowy post po nowym roku?

Nie ma potrzeby. Mądrość naszych przodków pokazuje, że w życiu warto posługiwać się dużą
dozą roztropności. I zdrowym rozsądkiem. Nie potrzebujemy radykalnego, ekstremalnego
podejścia do życia. Umiarkowanie nie jest pogardą dla cielesności. Umiarkowanie jest
podnoszeniem cielesności na bardziej subtelny, wrażliwy poziom. I w tym jest piękno.

Przygotowujemy się do świętowania urodzin Jezusa, oczekujemy od Niegogo znaków, ale
trafił nam się podwójnie ciężki czas. Po pierwsze mamy pandemię, strach, lęk, po drugie
potężny kryzys w polskim Kościele. Czy ten ciężki czas nie zaciera znaków do Boga? Jakie
znaki może dać nam Pan Jezus?

Tak, jak bardzo realne stało się zagrożenie zdrowia i życia, tak samo pomoc, duch optymizmu,
duch nadziei, duch odwagi, duch męstwa, o którym mówi chrześcijaństwo – są realne. Zbyt mocno
uwierzyliśmy, że sami poradzimy sobie w życiu. Bez ducha nadziei, ducha wytrwałości. Ok, jakiś
czas nam się to udaje. Nawet mamy sukcesy, powodzenie w prowadzeniu firmy, w jakimś
momencie przychodzi załamanie. Wpadamy w rozpacz, wpadamy w depresję, poczucie bezsensu.
A to oznacza, że nam brakuje ducha nadziei. Gdzieś go utraciliśmy, zgubiliśmy po drodze.
Pandemia nam to mocno uświadamia. Rodzi pytanie, czy my tego ducha optymizmu i nadziei
przywołujemy. Czy prosimy Boga o to: Duchu, Pocieszycielu przyjdź. Jestem gotowy, byś mnie
przenikał. Przenikał moją świadomość, moją podświadomość, moje pragnienia.

Polski Kościół znalazł się w wyjątkowo krytycznej sytuacji. Nie możemy pogodzić się z
tuszowaniem pedofilii. Zamęt wokół tej sytuacji uderzył w samego papieża Jana Pawła II?
Czy polski Kościół może wyjść z tego zakrętu i czy też może otrzymać znak od Pana
Jezusa?

W polskim Kościele doszło do pewnego przeakcentowania. Środowiska kościelne zbyt mocno
gloryfikowały swoją wyjątkowość. Swoje wybranie i namaszczenie. Elity kościelne uwierzyły, że
doświadczenie słabości, błędu, grzechu ich nie dotyczy. A to jest nieprawda. To doprowadziło do
tego, że polskiemu Kościołowi zabrakło szczerości i autentyczności. Kościół wpadł w pułapkę
faryzeizmu, polegającą na tym, że na zewnątrz księża i dostojnicy udają ludzi szczególnych, na co
dzień przeżywają słabości, nie potrafią się przeciwstawić takim pokusom jak zachłanność i
pożądliwość, za którą zresztą kryje się tęsknota za miłością. Kumulacja zdarzeń wywołuje
sprzeciw tych, którzy próbują szukać autentyczności.

Trwa adwent, Bóg wysyła do nas sygnały i znaki. Chyba Bogu jest trudniej dotrzeć do
naszych serc? Przebić się do naszych umysłów?

Nawołuje nas do szczerości i autentyczności. By nie udawać, nie być aktorami. To jest podstawa
chrześcijańskiej duchowości. Szczerość wobec Boga, wobec siebie, wobec innych. My nie mamy
odprawiać obrzędów, których nie rozumiemy, my mamy z Bogiem rozmawiać. Mówić z Nim o tym,
co przeżywamy. Przeżywasz lęk, rozmawiaj z Bogiem o lęku. Przeżywasz radość, wypowiedz tą
radość Bogu szczerze i spontanicznie. Bóg mówi nam: próbujcie siebie odnaleźć, bądźcie sobą.

Ziemia lubelska jest wielokulturowa, w wielu rodzinach nad Bugiem obchodzi się dwie
Wigilie, w obrządku zachodnim i wschodnim. Ale przecież Bóg jest jeden?

Oczywiście, że tak. Spróbujmy podczas adwentu słuchać znaków do Boga. My siebie bardzo
potrzebujemy.

Czego ksiądz będzie podczas Wigilii życzył swoim bliskim?

Żeby nie lękać się prawdy. Nawet jeśli jest bolesna, jest oczyszczająca. Oraz wyzwalająca. Bez
względu na to, jaką by ta prawda nie była, to Boże Miłosierdzie przygarnia każdego.

Więc mimo pandemii, mimo kryzysu Kościoła, mimo poczucia słabości i bezsiły mamy
prawo z Panem Bogiem wejść w Nowy Rok z nadzieją?

Nic nie jest w stanie nas odłączyć do Tego, który jest naszą nadzieją. Żaden wirus, żaden
kryzys w Kościele.



Stefan Batruch

Dźwięk

Obraz

Dla Lublina nokturn na farnej harfie

format 60×70 cm, olej.

Co prawda, nie mamy już Fary w Lublinie. Mamy za to uliczkę Ku Farze, mamy Plac Po Farze…
Może więc być też farna harfa, na której sam Św. Michał Archanioł gra Lublinowi nokturn na
dobranoc. Farna harfa jest wyjątkowa – jedno z jej ramion stanowi nieodżałowana lubelska Fara,
którą Archanioł Michał wziął w opiekę.

Anielski tryptyk

Przez długie lata aniołów nie było w mojej twórczości. Pierwszy anioł zagościł na moim obrazie w
2019 r. za sprawą mojego Wujka, Kazimierza Burka, skrzypka i altowiolisty, a także, a może
przede wszystkim, lutnika. Wujek opowiedział mi wówczas o swoich planach zorganizowania w
foyer Filharmonii Lubelskiej wystawy pod roboczym tytułem „Dlaczego skrzypce grają”.
Zaproponował, żeby jego wystawę uświetniły moje obrazy. Miałam wybrać kilka ze swojego
dorobku. Wymyśliłam wtedy, że specjalnie na tę wystawę namaluję tryptyk, przedstawiający
lubelskie anioły, grające na różnych instrumentach. A żeby podkreślić ich „lubelskość”, dam im
„pod opiekę” znane, lubelskie zabytki.

Zdążyłam namalować tylko jeden obraz z aniołem-skrzypkiem… Wujek zmarł, wystawa nie doszła
do skutku, a ja straciłam zapał do „anielskiego tryptyku”.

Za kilka miesięcy ten jeden obraz z aniołem, któremu dałam tytuł „Sonata dla Lublina”, znalazł się
na wystawie w krużgankach u Dominikanów, z okazji Jubileuszu 55-lecia Towarzystwa Przyjaciół
Sztuk Pięknych w Lublinie. Tam wypatrzył go Pan Waldemar Sulisz i zamieścił post ze zdjęciem
obrazu na swoim profilu na fb, prosząc mnie o kontakt. Po czym namówił mnie, abym powróciła do
pomysłu „anielskiego tryptyku” i namalowała pozostałe obrazy. W ten sposób powstał tryptyk
„Anioły dla Lublina”. Poświęcam go pamięci mojego Wujka, Kazimierza Burka.

O mnie

Nazywam się Jolanta Rodak. Malarstwo jest moją pasją. Jest dla mnie radością
i przyjemnością, odpoczynkiem i relaksem, lekarstwem na stres i sposobem na życie.
Miejsce na uprawianie i rozwijanie mojej pasji artystycznej znalazłam przed ośmiu laty w
Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych w Lublinie. Dziękuję Państwu za uwagę i czas poświęcony
mojemu „anielskiemu tryptykowi”.

A w spokojnym czasie zapraszam wszystkich na ul. Grodzką 34/36 do Galerii Towarzystwa
Przyjaciół Sztuk Pięknych „Przy Bramie”, gdzie zawsze jest coś pięknego do obejrzenia.

Sonata dla Lublina

format 60×70 cm, olej

Tu inspiracją dla mnie był także anioł z Kaplicy św. Trójcy, w interpretacji Jarosława Koziary. Fruwał
ten anioł swojego czasu po Lublinie, a to nad Starym Miastem, a to nad Placem Łokietka, brał
udział w spektaklu o Lublinie na Placu Zamkowym… Zasłużył się więc dla miasta i urzekł mnie
swoim wyglądem. Dałam mu do rąk skrzypce, a pod opiekę Bramę Krakowską i Wieżę Trynitarską
– dwa symbole Lublina. Miał być głównym aniołem na wystawie w Filharmonii. Nie zdążył.

Anielski tryptyk

Przez długie lata aniołów nie było w mojej twórczości. Pierwszy anioł zagościł na moim obrazie w
2019 r. za sprawą mojego Wujka, Kazimierza Burka, skrzypka i altowiolisty, a także, a może
przede wszystkim, lutnika. Wujek opowiedział mi wówczas o swoich planach zorganizowania w
foyer Filharmonii Lubelskiej wystawy pod roboczym tytułem „Dlaczego skrzypce grają”.
Zaproponował, żeby jego wystawę uświetniły moje obrazy. Miałam wybrać kilka ze swojego
dorobku. Wymyśliłam wtedy, że specjalnie na tę wystawę namaluję tryptyk, przedstawiający
lubelskie anioły, grające na różnych instrumentach. A żeby podkreślić ich „lubelskość”, dam im
„pod opiekę” znane, lubelskie zabytki.

Zdążyłam namalować tylko jeden obraz z aniołem-skrzypkiem… Wujek zmarł, wystawa nie doszła
do skutku, a ja straciłam zapał do „anielskiego tryptyku”.

Za kilka miesięcy ten jeden obraz z aniołem, któremu dałam tytuł „Sonata dla Lublina”, znalazł się
na wystawie w krużgankach u Dominikanów, z okazji Jubileuszu 55-lecia Towarzystwa Przyjaciół
Sztuk Pięknych w Lublinie. Tam wypatrzył go Pan Waldemar Sulisz i zamieścił post ze zdjęciem
obrazu na swoim profilu na fb, prosząc mnie o kontakt. Po czym namówił mnie, abym powróciła do
pomysłu „anielskiego tryptyku” i namalowała pozostałe obrazy. W ten sposób powstał tryptyk
„Anioły dla Lublina”. Poświęcam go pamięci mojego Wujka, Kazimierza Burka.

O mnie

Nazywam się Jolanta Rodak. Malarstwo jest moją pasją. Jest dla mnie radością
i przyjemnością, odpoczynkiem i relaksem, lekarstwem na stres i sposobem na życie.
Miejsce na uprawianie i rozwijanie mojej pasji artystycznej znalazłam przed ośmiu laty w
Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych w Lublinie. Dziękuję Państwu za uwagę i czas poświęcony
mojemu „anielskiemu tryptykowi”.

A w spokojnym czasie zapraszam wszystkich na ul. Grodzką 34/36 do Galerii Towarzystwa
Przyjaciół Sztuk Pięknych „Przy Bramie”, gdzie zawsze jest coś pięknego do obejrzenia.

Lublinowi na dzień dobry

format 60×70 cm, olej

Inspiracją był tu lubelski anioł z Kaplicy św. Trójcy, którego na własny użytek nazwałam „biegnącą
dziewczynką”. Tak naprawdę, to chyba jednak wojownik, bo na fresku trzyma w ręku coś, co
przypomina dzidę (?). Ja jednak dałam temu aniołowi postać młodej, rudowłosej dziewczyny,
grającej na flecie prostym Lublinowi na dzień dobry. Jednym skrzydłem anioł obejmuje z czułością
Bazylikę Dominikanów, która nawiasem mówiąc, miała również swój znaczący wkład w powstanie
mojego „anielskiego tryptyku”.

Anielski tryptyk

Przez długie lata aniołów nie było w mojej twórczości. Pierwszy anioł zagościł na moim obrazie w
2019 r. za sprawą mojego Wujka, Kazimierza Burka, skrzypka i altowiolisty, a także, a może
przede wszystkim, lutnika. Wujek opowiedział mi wówczas o swoich planach zorganizowania w
foyer Filharmonii Lubelskiej wystawy pod roboczym tytułem „Dlaczego skrzypce grają”.
Zaproponował, żeby jego wystawę uświetniły moje obrazy. Miałam wybrać kilka ze swojego
dorobku. Wymyśliłam wtedy, że specjalnie na tę wystawę namaluję tryptyk, przedstawiający
lubelskie anioły, grające na różnych instrumentach. A żeby podkreślić ich „lubelskość”, dam im
„pod opiekę” znane, lubelskie zabytki.

Zdążyłam namalować tylko jeden obraz z aniołem-skrzypkiem… Wujek zmarł, wystawa nie doszła
do skutku, a ja straciłam zapał do „anielskiego tryptyku”.

Za kilka miesięcy ten jeden obraz z aniołem, któremu dałam tytuł „Sonata dla Lublina”, znalazł się
na wystawie w krużgankach u Dominikanów, z okazji Jubileuszu 55-lecia Towarzystwa Przyjaciół
Sztuk Pięknych w Lublinie. Tam wypatrzył go Pan Waldemar Sulisz i zamieścił post ze zdjęciem
obrazu na swoim profilu na fb, prosząc mnie o kontakt. Po czym namówił mnie, abym powróciła do
pomysłu „anielskiego tryptyku” i namalowała pozostałe obrazy. W ten sposób powstał tryptyk
„Anioły dla Lublina”. Poświęcam go pamięci mojego Wujka, Kazimierza Burka.

O mnie

Nazywam się Jolanta Rodak. Malarstwo jest moją pasją. Jest dla mnie radością
i przyjemnością, odpoczynkiem i relaksem, lekarstwem na stres i sposobem na życie.
Miejsce na uprawianie i rozwijanie mojej pasji artystycznej znalazłam przed ośmiu laty w
Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych w Lublinie. Dziękuję Państwu za uwagę i czas poświęcony
mojemu „anielskiemu tryptykowi”.

A w spokojnym czasie zapraszam wszystkich na ul. Grodzką 34/36 do Galerii Towarzystwa
Przyjaciół Sztuk Pięknych „Przy Bramie”, gdzie zawsze jest coś pięknego do obejrzenia.

Pogrzeb śledzia

To jeden z najciekawszych obyczajów postnych. W trakcie rygorystycznie przestrzeganego
wielkiego postu jedzenie często ograniczało się do żuru i śledzi. Kiedy post dobiegał końca, w
Wielki Piątek wieczorem lub w Wielką Sobotę rano odprawiano pogrzeb żuru i śledzia, będący
symboliczną zemstą na postnym jadle, co oznaczało koniec pokuty.

Na pamiątkę tego wydarzenia zaprosiliśmy Barbarę Bartnik, by na początek wielkopostnej edycji
Post Festiwalu zaczęła malować obraz „Pogrzeb śledzia”, co miało miejsce w apartamentach
restauracji Kozia Broda, w malowaniu uczestniczyli zgromadzeni goście, w tym znakomici szefowie
kuchni, na czele z Jeanem Bosem. Dzieło miało być kontynuowane na kolejnych czwartkowych
spotkania w restauracji Hades Szeroka. Ale pandemia przerwała i malowanie, i festiwal, i obraz.

Powstawał zatem w zaciszu pracowni artystki. W pandemicznym czasie dopływając do adwentu,
po to, by wylądować na wigilijnym stole. A oto kilka słów od artystki.

Śledzie

Lubię
Przyrządzam
jem
z przyjemnością.
Maluję
W wodzie
Doprawione słońcem
I powiewem wiatru
Takie najpiękniejsze.

(Barbara Bartnik)

Coś z Miłosza

Dorzućmy jeszcze do przesłania artystki fragment z Miłosza, który był inspiracją w powstaniu
obrazu.
Panie Boże, lubiłem dżem truskawkowy
I ciemną słodycz kobiecego ciała.
Jak też wódkę mrożoną, śledzie w oliwie,
Zapachy: cynamonu i goździków.
Jakiż więc ze mnie prorok?

(Czesław Miłosz, Wyznanie)

Edward Hartwig Czułość

Światło-czułość

Fotografia nie byłaby obrazem rzeczywistości gdyby nie światło, wszak jest obrazem wywołanym
właśnie przez działanie światła. Zresztą, już z definicji fotografia jest pismem świetlnym lub
rysunkiem świetlnym. W foto-grafikach Hartwiga światło jest szczególnie ważne, rysuje przestrzeń,
buduje nastrój i atmosferę, dzieli plany, łączy poszczególne elementy kompozycyjne zdjęcia. Cień
przechodnia na ścianie Bramy Krakowskiej, światło słońca wpadające jasną smugą do katedry,
tajemnicze cienie na budynkach kamienic przy Rynku, światło słońca przenikające przez chmury
nad klasztorem dominikanów. Każde ujęcie jest wyrazem uważnej obserwacji świata oraz
bezpośredniego wpływu światła na wygląd fotografowanego obiektu lub sytuacji. Zdjęcia Hartwiga
są światło-czułe. Są miękkie, zamglone, przez co nieostre, romantyczne, iluzyjne, melancholijne,
przekształcające rzeczywistość w rodzaj osobistej wizji, łagodnej, niekiedy onirycznej. Światło na
fotografiach Edwarda Hartwiga czule rzeźbi obraz rzeczywistości.

Joanna Zętar

Fotografie ukażą się w publikacji „Rozmowy na Prowincji”. Są skanami negatywów wykonanych
przez Edwarda Hartwiga. Materiały pochodzą z kolekcji Ewy Hartwig-Fijałkowskiej. Są
przechowywane w depozycie w zbiorach Archiwum Fotografii Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr
NN”.

Stanisław Baj Woda

Wsiada w samochód, następnie w pociąg, po drodze czyta. Cały czas w drodze. – To jest
wędrówka pod prąd, ale tylko wtedy ta droga ma sens, jeśli boli i uwiera – powie Stanisław Baj
w wywiadzie dla „Krainy Bugu”. Idziemy do pracowni. Na podwórku kawałek sadu, wiaty na
drewno. – Suche drewno to podstawa – mówi Stanisław. Otwiera stodołę. Na lewo duża
pracownia, na prawo pokój z książkami. – Wiosną zamierzamy się tu dobudować, żeby za jednym
grzaniem ogrzać cały dom. Tak palimy tam, i tu w pracowni. Stanisław siada na stołku. Patrzy na
portret matki. Jak się żyje nad Bugiem? – Normalnie. A to zamieść, a to zagrabić coś. A poza tym
obrazy. Co to jest miłość? To jest stan pełnego oddania ale również stan pełnej otwartości. Takiej
właściwie bezwarunkowej. Nie ckliwej, z całą zawartością różnych stanów i napięć. Czego się
w życiu trzymam? Są pewne zasady postępowania, ale głównie chodzi o relacje z ludźmi, by one
były jak najbardziej czyste. Czyste i prawdziwe. To jest najważniejsza sprawa. Jak jest rdzeń,
okopany wartościami, to jest to. Jest jeszcze sumienie. Jeśli tu jest w porządku, to wszystko inne
się układa. Marzenia? Malować przyzwoicie i żyć przyzwoicie. Do końca.

Woda

Szczęśliwy jest człowiek i twórca, który ma swoje źródło – powtarza Stanisław Baj. Jego źródło jest
właśnie w Dołhobrodach na Podlasiu. Tu, w pracowni urządzonej w obszernej stodole, powstają
charakterystyczne obrazy. Z zaścianka wyniósł swoją sztukę do uniwersum – opisywał w „Krainie
Bugu” malarstwo Baja jego przyjaciel, pisarz Wiesław Myśliwski. Od lat maluje dwa tematy: Matka
i rzeka Bug. Krytycy piszą, że za jego malarstwem stoi filozofia Heraklita z Efezu, autora znanego
powiedzenia „panta rhei”, czyli „wszystko płynie”. Oraz przekonanie, że „nie wchodzi się dwa razy
do tej samej rzeki”. Baj jest mistrzem w malowaniu wody. – Rzeka jest wodą, światłami wody
promieniującymi ze wszystkich poziomów jej głębokości, cieniami tej wody, ruchem wody,
zwłaszcza w obrazach z ostatniego okresu. To są już metafizyczne pejzaże ziemi – mówi Wiesław
Myśliwski. – Jestem ciągle w drodze – powtarza malarz. „Baj maluje tak, jak gdyby miał
świadomość, że z każdym kolejnym wizerunkiem płynącej rzeki upływa czas ludzkiego istnienia. To
malarstwo błysków na tafli wody, metafizyki chwili, nostalgii, ale także w pewnym sensie
świadectwo pogodzenia się z losem i akceptacji przemijania” – pisze Tomasz Malinowski we
wstępie do katalogu „Czarna rzeka”, wydanym przez Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, do
której Baj dojeżdża ze swoje wsi.

Wigilia

Sianko było pod obrusem. Duża choinka. W rogu wiązka zboża, przewiązana powrósłem.
Pierwsza sprawa to wszyscy klękali do modlitwy. Na czele z ojcem. Jak się pomodliliśmy, to
najpierw składał życzenia ojciec, potem matka. Przy stole nas była zwykle czwórka. To znaczy ja,
moja siostra i rodzice – opowiada Stanisław Baj. W kuchni było wszystko przygotowane.
Dosmażone, dopieczone. Ryby, śledzie smażone znakomite. Teraz nie smaży się śledzi. Chrupkie,
bardziej smakowały mi niż ryba z Bugu, którą z ojcem łapaliśmy zwykle rano w Wigilię. Zwykle na
rzece był lód, ojciec robił przeręblę, wkładał beczkę, zawsze jakieś rybki wpadły. Najbardziej
pamiętam liny i płocie. Matka jedne marynowała, drugie smażyła. Lin w śmietanie to był przysmak.
No i racuchy, na wigilijnym stole obowiązkowo.

Waldemar Sulisz, Fragmenty reportażu, który ukazał się w Magazynie Dziennika Wschodniego

Smak

Myra Horal

Wigilijna kapuśniorka z grzybami

Składniki:

  • kilogram ziemniaków,
  • 2 cebule,
  • garść suszonych prawdziwków,
  • 4 łyżki masła,
  • 1,5 litra wody z ugotowanej kapusty kiszonej,
  • sól do smaku.

Wykonanie: ziemniaki ugotować, odcedzić, jak są duże to „pośturchać” na mniejsze kawałki. Zalać
gorącą wodą z ugotowanej kapusty kiszonej. Dodać wywar z gotowania wcześniej namoczonych
grzybów, grzyby pokroić, dodać razem z posiekaną cebulą podsmażoną na maśle. Można okrasić
olejem lnianym.

Myra Horal (Mirosława Zaziabło-Hubiak),
wokalistka zespołu Tryptyk, jej pasją jest kuchnia regionalna

Ivo Violante

Ryba na wigilię

Składniki:

  • 80 dag ryby,
  • 1 kg pomidorów,
  • garść pietruszki,
  • 1 gałązka bazylii ,
  • 2 cebule ,
  • 1/2 szklanki oleju,
  • 1 szklanka białego wina.

Wykonanie: rybę oczyścić, usunąć głowę i ogon. Pokroić na kawałki. Odstawić. Na oleju udusić
pomidory z gałązką bazylii i solą. Po 40 minutach odłożyć sos do innego naczynia.
Na tej samej patelni usmażyć cebulę z pietruszką. Dodać kawałki węgorza, dusić 5 minut,
doprawić solą z pieprzem. Zalać białym winem, dodać sos pomidorowy, dusić 15 minut. Podawać
na gorąco.

Agnieszka Filiks

Karp faszerowany w galarecie

Składniki:

  • karp świeży,
  • marchewka,
  • bułka,
  • mleko,
  • jajka,
  • cebula,
  • masło,
  • zielona pietruszka,
  • pieprz i sól.

Proporcje „na oko”.

Wykonanie: z karpia zdjąć skórę, mięso odfiletować, przekręcić przez maszynkę z bułką
namoczoną w mleku i uduszoną cebulką na maśle. Dodać pozostałe składniki, dobrze wyrabiać
farsz i nadziać skórę, umiejętnie ściągniętą z ryby. Okręcić gazą, sznurować i parzyć w bulionie
około jednej godziny. Wystudzić, wykładać na półmiski i zalewać galaretą.

Jean Bos: śledzie z piernikiem

Królewskie śledzie z piernikiem

Maestro Jean Bos, który przez wiele lat był nadwornym kucharzem króla Belgów lubi w kuchni
używać jako przyprawy startego piernika. – Dzięki zawartości korzennych przypraw piernik jest
czymś więcej niż słodyczą. Historycznie rzecz biorąc bywał zakąską do wódki [ stąd popularna
fraszka: „Kto nie pija gorzałki i od niej umyka, ten nie godzien słodkiego kosztować piernika”- red],
bywał wojskowym sucharem, a nawet lekarstwem. Sos piernikowy jest bardzo wykwintny. A oto
moja propozycja na wigilijne śledzie z piernikiem – mówi Mistrz.

Składniki:

  • kilka namoczonych śledzi,
  • 3 szalotki,
  • oliwa,
  • kawałek mocno wysuszonego piernika,
  • kilka goździków,
  • kilka ziaren ziela angielskiego,
  • listek laurowy,
  • kilka ziaren pieprzu,
  • gałka muszkatołowa.

Wykonanie:

Śledzie pokroić na kawałki, układać w słoiku, przesypując przyprawami i startym
piernikiem. Zalać oliwą i odstawić na kilka dni. Smacznego.

Jarosław Dumanowski o rybach z sosem piernikowym

Ciekawym, ściśle związanym, z wigilią sposobem przyrządzania ryb, było ich serwowanie z sosem
piernikowym. Na takie receptury natykamy się już w XVII wieku. Zwyczaj doprawiania ryb
piernikiem najdłużej przetrwał w Toruniu i na ziemi chełmińskiej, a najdokładniejsze taka receptura
została przedstawiona w zbiorze wydanym przez Wiktora Kulerskiego w 1915 r., który
przygotowaliśmy już do druku z odpowiednim opracowaniem i współczesnym komentarzem:

Karpie

Karpie zabija się, uderzając go młotkiem w głowę. 1 funt starczy na 3 osoby. Oskrobany i
oczyszczony jak należy pokrajać na kawały, czyli dzwona, nasolić najmniej godzinę przed
gotowaniem, ikry lub mlecza nie trzeba solić, dosyć położyć w misce przy posolonej rybie na dnie.
Tymczasem ugotować tyle wody z włoszczyzną, cebulą, korzeniami i liściem laurowym bez soli, ile
się chce mieć sosu.

Po półgodzinnem gotowaniu, gdy już włoszczyzna zmiękła, wyjąć ją i do tego sosu włożyć
nasoloną rybę. Najprzód głowę i trzeba ją trochę dłużej gotować niż dzwona, mlecz można także
zaraz włożyć, a ikrę dopiero po wyjęciu ryby na 5 minut tylko, bo inaczej się rozleci. Ryby gotować
bardzo słabo, na małym ogniu kwadrans, potem wyjąć ostrożnie każdą część. Do zupy daje się
rozmoczonego w pojedynczym piwie piernika albo tartego chleba, kto chce, także trochę
rodzynków dobrze opłukanych, trochę masła i zagotuje się razem jeszcze raz. Jeżeli sos nie dość
gęsty, to zrobić trochę zaklepki z mąki, dodać ją i jeszcze raz zagotować i podać z rybą. Do tego
kluski albo perki.

Elżbieta Cwalina: pierogi z makiem

Lwowskie pierogi z makiem

Czyli lwowskie marzenia makowe mojego Taty. Już w dzieciństwie, gdy jako mała dziewczynka
pomagałam w przygotowaniach świątecznych, lubiłam podjadać mak. Następnie mak ten był
parzony, odsączany i mielony razem z cukrem w maszynce do mięsa przez sitko o małych
oczkach.

Cała rodzina czekała na smakołyki wigilijne. Tato Lwowiak z krwi i kości, łasuch pamiętający smaki
wielokulturowej metropolii marzył o pierożkach z makiem (zawsze była kutia). Mama Lublinianka
była przyzwyczajona do klusek z makiem. Moja teściowa przyrządzała znakomite łamańce z
makiem. Często na stole wigilijnym w naszym domu były wszystkie potrawy makowe, by nie
wywoływać kłótni przedświątecznych co podać. Najrzadziej były pierożki z makiem.

Ja po tacie odziedziczyłam wysublimowany “łakociowy” smak, nie lubię byle czego, a po mamie
niechęć do lepienia pierogów, (lubię je jeść). Na szczęście była ukochana ciocia Zosia, która
świetnie gotowała i lubiła sprawiać przyjemność kulinarną rodzinie.

Nie ma Cioci Zosi, nie ma Mamy, nie ma Taty, nie ma Teściowej … smaki pozostały.

Przepis na lwowskie pierogi z makiem (dla cierpliwych)

Składniki:

  • 10 dag maku,
  • 1 szklanka mleka,
  • po 1 łyżce masła, miodu, rodzynek,
  • 4 łyżki posiekanych orzechów włoskich (lub migdałów),
  • skórka pomarańczowa.

Wykonanie:

mak namoczyć, opłukać, odcedzić, zalać gorącym mlekiem, gotować około 30 minut
na małym ogniu. Odcedzić, ostudzić. Zmielić z cukrem w maszynce. W rondelku roztopić masło,
dodać mak, miód, pokrojone rodzynki , orzechy, skórkę pomarańczową. Pogotować 2 – 3 minuty.
Do wystudzonego farszu dodać żółtko, wymieszać. i lepić pierożki. Ciasto na pierogi zrobić wg
uznania. Podawać na gorąco z wody, polewać śmietaną z cukrem, z cynamonem.

Zapach wigilijnej kolacji zostaje na zawsze w pamięci…

Jarosław Dumanowski: barszcz postny

Barszcz hrabiów na Włodawie i Różance

Postny [barszcz], z 1633 r.

Wziąć migdałów i uwiercieć je dobrze, roztworzyć barszczem zielonym dobrym i uwarzyć, wziąć
ryby słonej abo świeżej, usiekać drobno, odebrawszy kości. Uformować w ręku na kształt jaja,
wziąć też rodzenków bez jąderek, usiekaj drobno, wsypać cynamonu, pieprzu, szafranu włożyć,
miasto nadziewanych [jaj] to uformować. Ryby na gorącą oliwę kłaść, smażyć, miasto
nadziewanych jajec włożyć w barszcz na półmisku.

Receptura pochodzi ze zbioru przepisów kulinarnych spisanego w 1757 r. dla Rozalii z
Zahorowskich Pociejowej. Jej książka kucharska opracowana przez Jarosława Dumanowskiego i
Switłanę Bułatową ukaże się jako ósmy tom serii „Monumenta Poloniae Culinaria”, jest to efekt
współpracy Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Biblioteki Narodowej Ukrainy im.
Władimira Wiernadskiego i Centrum Dziedzictwa Kulinarnego Wydziału Nauk Historycznych w
Toruniu.

Rozalia Pociejowa była dziedziczką Uściługa nad Bugiem (dziś na Ukrainie), pobliskiego
Strzyżowa (dziś po stronie polskiej) i wielu dóbr na Wołyniu i Kijowszczyźnie. Wraz z mężem
Antonim Pociejem posiadała też odziedziczoną po hetmanie Ludwiku Pocieju Włodawę, pałac w
Różance i Terespol. Choć zbiór powstał w połowie XVIII wieku, to składa się przede wszystkim z
receptur z XVI i XVII wieku. Opisano w nim m. in. szereg potraw z ryb, postne grzyby,
przygotowywane na post grochowe baby i wypiekane z grochu kołacze z cebulą, przypominające
dzisiejsze lubelskie cebularze. W książce zamieszczono tez receptury znanych lubelskich lekarzy
z XVII i XVIII w., wspominano o bitych w Lublinie pieniądzach i używano lubelskich miar.
Pociejowie posiadali w Lublinie pałac (na Korcach), w którym rezydowali zwłaszcza w czasie
posiedzeń Trybunału.

Przepis na postny barszcz pochodzi aż z 1633 r. i został spisany na dworze królewskim w
Warszawie. Potrawa jest jednocześnie postna i wyszukana. Do jej przyrządzenia używano
zielonego barszczu, czyli barszczu zwyczajnego (rośliny selerowatej, którą kiszono i potem
gotowano z niej polewkę, zwaną w skrócie „barszczem”. Polewkę zagęszczano i zabielano tartymi
migdałami, popularnym składnikiem eleganckich, szlacheckich potraw postnych. Ponieważ w
czasie postu zakazane było nie tylko spożywanie mięsa, ale także mleka, masła, śmietany i jaj, to
„jaja” pracowicie przyrządzano z ryb. Do siekanej ryby dodawano rodzynek i doprawiano je
cynamonem i pieprzem oraz barwiono szafranem na żółto. Taki barszcz był prawdziwym dziełem
barokowej sztuki, często odwołującej się do efektu iluzji i oszukania zmysłów. Takie „jaja”
przypominały prawdziwe jajka wyglądem, a nawet smakowały jak nadziewane jajka, też obficie
doprawiane aromatycznymi przyprawami. Sztuka kulinarna odwoływała się przy tym także do
zmysłu smaku, była więc, przynajmniej w wydaniu barokowym prawdziwą królową sztuk.
Podobny przepis zamieszczono w późniejszej o pół wieku „Modzie bardzo dobrej smażenia
różnych konfektów”, książce kucharskiej Radziwiłłów z Białej podlaskiej i Nieświeża (drugi tom serii
„Monumenta Poloniae Culinaria”

W XVII i XVIII w. poszczono nie tylko w piątki, ale też zawsze w soboty, czasem w środy, zawsze w
wigilie ważniejszych świąt oraz oczywiście w Wielki Post.
Adwent nie był w całości okresem postnym, ale w tym czasie zawsze przypadały tzw. „suche dni”
(posty kwartalne), gdy zachowywano post ścisły w środę, piątek i sobotę. W grudniu takie suche
dni przypadały po św. Łucji (13 grudnia). Zwykle poszczono też co najmniej kilka dni przed samym
Bożym Narodzeniem. Staropolska wigilia trwała więc kilka dni, w efekcie poszczono przez
większość Adwentu (piątki i soboty, niektóre środy, suche dni i okres przed Wigilią).

Jarosław Dumanowski
(fot. Archiwum autora)

Wideo

Post festiwal to jedyne na świecie świętowanie postu